Katowicki fusbal - manszafty i chachory

Fusbal, czyli piłka nożna, jest na Śląsku chyba drugim po hokeju najpopularniejszym sportem. Może jest tak dlatego, że zawitał do nas dość wcześnie, bo już z końcem XIX wieku. Pierwsze manszafty (kluby) powstawały w Katowicach już w 1905 roku, a sport ten nie dzielił ludzi jak dzisiaj, a łączył. Obok siebie koegzystowały kluby niemieckie, polskie i zwyczajnie śląskie — zacierały się różnice etniczne mieszkańców. Dla kibiców też bardziej liczyło się to, żeby któryś z naszych manszaftów trafił do ligi ogólnoniemieckiej. Gdy to nastąpiło, kibice z Kochłowic cieszyli się ze zwycięstw katowickiego EFC, a Zawodzianie opijali sukcesy HKS „Ruchu” Hajduki Wielkie. Wśród naszych śląskich Chłopców było wielu znakomitych piłkarzy. Prawdziwym herosem fusbalu tamtych czasów był jednak Ernest Wilimowski. Andrzej Gowarzewski, dziennikarz sportowy, powiedział kiedyś:
Gdyby doszło do mistrzostw świata w 1942 roku niewykluczone, że nie mówilibyśmy o Pelé, a mówilibyśmy o Wilimowskim”.

Ernest Wilimowski, legenda śląskiej piłki, fot. z Polskiego Archiwum Cyfrowego.

Piłkarz urodził się w 1916 roku na Załężu jako Ernest Otto Pradella. Został usynowiony przez swojego ojczyma, Romana Wilimowskiego, powstańca śląskiego. Trzynastoletni Ernest był już w tym czasie po debiucie w EFC Katowice — gościnnie wziął udział w jednym meczu. W 1934 roku rozpoczął karierę zawodową — zaczął grać w „Ruchu” Hajduki Wielkie (dzisiejszym Ruchu Chorzów). Już w tym samym roku pojawił się w ekstraklasie. Trzykrotnie został królem strzelców i cztery razy zdobywał ze swoim manszaftem mistrzostwo Polski. Tuż przed wybuchem II Wojny Światowej Ezi pobił rekord ekstraklasy - 10 goli zdobytych w jednym meczu. Do dzisiaj nikt nie pobił jego wyczynu. Wilimowski w czasie wojny przyjął niemieckie obywatelstwo, za co został uznany za zdrajcę narodu przez polskich fanów. Poza grą w BBC (inny hajducki klub będący protoplastą dzisiejszego Ruchu) oraz ponownej krótkiej współpracy z EFC Katowice, Ezi występował także w reprezentacji III Rzeszy, a jako zawodnik TSV 1860 München piłkarz został zdobywcą Pucharu Niemiec w 1942 roku. Niekwestionowana pozycja Wilimowskiego pozwoliła mu nawet na uratowanie matki przed śmiercią w obozie w Auschwitz, gdzie została umieszczona za romans z Żydem. Po zakończeniu II Wojny Światowej Ernestowi Wilimowskiemu uniemożliwiono powrót na Górny Śląsk. Mistrz grał w wielu niemieckich manszaftach, aż w 1959 roku postanowił zakończyć karierę zawodową. W roku 1995 Ruch Chorzów zaprosił legendę piłki na obchody 75 jubileuszu istnienia klubu, lecz Wilimowski odmówił. Było to spowodowane wypowiedzią dziennikarza sportowego Bohdana Tomaszewskiego:
„Jeśli chodzi o emigrację Ernesta Wilimowskiego, słowo zdrajca nie jest całkowicie nie na miejscu”.
Ezi przed śmiercią nie zdążył już ujrzeć Katowic. Zmarł w wieku 81 lat w Karlsruhe. Na pogrzebie nie pojawiła się delegacja żadnego ze śląskich klubów.


Infografika mojego autorstwa przedstawiająca wybrane katowickie kluby piłkarskie wraz z datą założenia (i rozwiązania). Pozycja danego klubu zdeterminowana jest przez jego wiek (od lewej najstarsze) oraz największe osiągnięcie (od góry najwyższa pozycja w tabelach).

W latach międzywojennych w Katowicach funkcjonowało wiele klubów piłkarskich. Bliźniaczymi manszaftami EFC Katowice były: KS „Diana” dzieląca z nim boisko na dzisiejszym Placu Andrzeja — klub typowo śląski, zrzeszający przede wszystkim kolejarzy, oraz niemieckojęzyczna KS „Germania” Katowice, która zakończyła działalność po przyłączeniu miasta do nowej ojczyzny. Kluby te nie odznaczyły się zdobyczami w lidze ogólnokrajowej, ale wielokrotnie zdobywały tytuł mistrza Górnego Śląska. Lata dwudzieste były nie tylko złotym okresem dla klubów pamiętających czasy cesarskie — tworzono też wiele nowych manszaftów. Do nich należała m.in. bardzo propolska, inteligencka KS „Pogoń” Katowice, w której przez pewien czas grał także Wilimowski... tyle że w uwielbianego przez Ślązaków hokeja. Klub w fusbalu nie odnosił znaczących sukcesów, jednak wielu jego zawodników występowało w polskiej reprezentacji. Byli to m.in. Wilhelm Góra, Leonard Piontek i Karol Pazurek. Do grona starych katowickich manszaftów muszę też zaliczyć policyjną „Gwardię” - na terenie ruin jej stadionu przy ul. Kościuszki odbywają się znane w Katowicach „nieoficjalne spotkania towarzyskie” subkultur związanych z muzyką rockową. Nie zawsze przebiegają one pokojowo, najwidoczniej duch współzawodnictwa sportowego jest nadal żywy na tym obiekcie. Ja też tam bywałem i wino pijałem. Natomiast starym klubem, który najbardziej zapisał się w pamięci mojej babci (może ze względu na mocne powiązania z KWK „Gottwald”, w której pracował dziadek) był GKS „Dąb” Katowice zwany „Kolybą”. Przewrotnie — mimo sukcesów manszaftu w I lidze, przylgnęła do niego prześmiewcza przyśpiewka:
„Niech żyje orzeł biały,
niech żyje polska brać,
niech żyje Dąb Kolyba
jak się nauczy grać”

Do dziś natomiast gra wiele starych zespołów klasy B i C, m.in. „Hetman 22” z Dąbrówki Małej, czy BKS „Sparta” z Ligoty (dawna „Ligocianka”). Wśród nich jest jeden, który ostatnio może pochwalić się coraz lepszymi wynikami - KS „Rozwój KWK Wujek”, który przez jeden sezon był w tabeli wyżej nawet od „Ruchu” i „GieKSy”, a jego skład juniorski zdobywa medale na szczeblu ogólnopolskim. Choć nie są one klubami przedwojennymi, uważam, że także założone w 1945 roku KSBaildon” oraz HKS „Szopienice” zasługują na wspomnienie w tym miejscu — reprezentują bowiem hutnicze tradycje sportowe w Katowicach. Stara „Beldona” nie istnieje już 18 lat, ale w czasach swej świetności doszła nawet do półfinału rozgrywek ekstraklasy. Klub z Szopienic nie może pochwalić się takimi sukcesami, lecz nie można zapominać o jego wpływie na rozwój sportowy lokalnej młodzieży - manszaft udostępnia swoją siedzibę okolicznym szkołom jako salę ćwiczeń WF-u.

Wyburzona w 2003 roku hala katowickiej „Beldony” oraz pozostałości po stadionie „Gwardii”, fot. po lewej z archiwum Muzeum Historii Katowic, fot. po prawej Dawid Kmiotek.

Było o fusbalszpilerach (piłkarzach) i o manszaftach. Teraz pora na trochę chachorstwa, zwanego niezbyt ładnie w Polsce „kibolstwem”, albo „pseudokibicowaniem”. Otóż rzeczywiście, emblematami klubowymi posługują się także zwykli bandyci napadający na ludzi i demolujący miejską infrastrukturę, ale zdecydowaną większość tzw. agresywnych kibiców Katowic stanowią zwykłe śląskie chachory, czyli w wolnym tłumaczeniu „łobuzy” (lub z ang. „hools”, jak sami siebie nazywają) - skorzy oczywiście do bijatyk (co nie jest dziwne u młodych mężczyzn), ale też całym sercem kochający swój klub i wierni tradycyjnym śląskim wartościom. Wielokrotnie napotykałem się na katowickich chachorów, takich prawdziwych — w drodze z pracy, szkoły, czy nawet w szkolnej ławie, i nigdy żaden z nich nie próbował zrobić mi krzywdy. Mam nadzieję, że nie było to spowodowane jedyne tym, że w ogóle nie udzielam się w sportowym życiu Katowic. Chachorstwo ma bowiem swoje smutne drugie dno — często zdarza się, że koledzy z piaskownicy po latach stają naprzeciw siebie z zaciśniętymi pięściami. Dawne więzi przestają mieć znaczenie w obliczu wojny między dwoma klubami, którym kibicuje się w Katowicach — górniczej „Gieksie” (GKS „GieKSa” Katowice) i hutniczemu Ruchowi Chorzów (gwoli ścisłości: kolejność alfabetyczna!). Skąd jednak animozje dwóch tak związanych ze sobą klubów? Historia „Gieksy” założonej w 1964 roku w rzeczywistości sięga lat międzywojennych, a piłkarze starych katowickich klubów często grali wcześniej, lub później w hajduckim „Ruchu”. Do tego grona należał też Wilimowski, który jest namacalnym dowodem na wspólne korzenie dwóch manszaftów. I to właśnie w osobie Wilimowskiego można także znaleźć przyczyny tego stanu rzeczy. Katowickie kibicowanie Ruchowi zaczęło się właśnie wtedy, gdy ta niekwestionowana legenda grała w chorzowskim manszafcie przynosząc chlubę Katowicom. Mimo tego, że w latach 30. XX wieku miasto miało własne kluby, nie odnosiły one, jak już z resztą wspominałem, znaczących sukcesów. Wtedy całe, nie tylko hutnicze Katowice były za Ruchem. Lata 60. i 70. przyniosły jednak znaczne zmiany. Szybka modernizacja katowickich kopalń spowodowała wprowadzanie się nowych pracowników spoza Śląska, czyli po naszemu - goroli. Nowopowstały GKS Katowice zrzeszał natomiast zarówno górników-Ślązaków, którzy kibicowali choćby „Kolybie”, jak i górników-przybyszy niemających na tym terenie innego klubu, z którym mogliby się utożsamiać. W ten sposób powstało tarcie — starzy kibice HKS-u nazywali GKS „gorolskim manszaftem”, natomiast kibice tegoż stwierdzili, że Niebiescy to „zdrajcy miasta”. Cóż, szkoda, że takie animozje uniemożliwiają czasami zwykle napicie się piwka ze starymi znajomymi. Ja nie chcę określać się po którejś ze stron, nie jest też moim zamiarem ocena moralna zachowań. Sam zapytany o sympatie sportowe zawsze odpowiadam, że kibicuję Bayernowi München i nie wdaję się w dyskusje. Rozumiem jednak obydwa stanowiska, gdyż znajomych mam zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie barykady, która na mapie Katowic przebiega naprawdę interesująco. Szopienice, Janów, Panewniki i Nikiszowiec są niemal całkowicie niebieskie. Załęże, Giszowiec, Ligota, Piotrowice i Os. Tysiąclecia są podzielone pomiędzy dwa kluby w naprawdę niecodzienny i dziwaczny sposób trudny do wychwycenia nawet dla miejscowych. Tu też mają miejsce największe starcia pomiędzy chachorskimi grupami. Reszta miasta jest zdecydowanie za „Gieksą”. Konflikt ma jednak pozytywne skutki — na terenie całego miasta powstają naprawdę piękne murale autorstwa kibiców.

Młode fanki Ruchu Chorzów, fot. Barbara Jendrzejczyk.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sztauwajery i bagry — śląskie Mazury

Proszę odsunąć się od krawędzi peronu

Brama, która zagina czasoprzestrzeń