Małpa zepsuła zegarek

Dokładnie sto lat temu w Paryżu najważniejsze osobistości ówczesnego świata zebrały się, by przedyskutować warunki pokojowe kończące największą wojnę, jaką do tej pory widział świat. W gronie zwycięzców byli przedstawiciele narodów, które cieszyły się suwerennością po stu, a nawet kilkuset latach bez państwowości. Wśród nich, była też delegacja dopiero co odrodzonej Polski. Podczas konferencji, która trwała od końca stycznia 1919 do początku lata tego samego roku, przedstawiciele państw Ententy dyskutowali także nad kwestią Górnego Śląska. Dla mocarstw nie było jasne co zrobić z tak bogatą w surowce naturalne ziemią. Postanowiono przeprowadzić plebiscyt wśród miejscowej ludności, który miałby zadecydować o przynależności tych terenów. Gdy dyskutowano nad tym rozwiązaniem, premier Wielkiej Brytanii (która była wtedy największym i najpotężniejszym ekonomicznie państwem świata), David Lloyd George miał rzec słynne słowa:
„Oddać w ręce Polaków przemysł Górnego Śląska, to jak wkładać w łapy małpy zegarek.”
Roman Dmowski, delegat Polski, chyba nie zrozumiał wtedy, że stał się celem prowokacji, odpowiadając podobno premierowi w jeszcze bardziej niestosowny sposób:
„Ty żydowski agencie!”
Jerzy Gorzelik, radny Sejmiku Śląskiego i jeden z najbardziej znanych propagatorów kultury śląskiej, w 2008 roku narobił natomiast koło siebie sporo zamieszania, mówiąc:
„Po osiemdziesięciu latach widać, że małpa zegarek zepsuła.”
Od lewej: George Clemenceau, David Lloyd George i Vittorio Emanuele Orlando, fot. Wikimedia Commons.

Ta krótka anegdota powinna uzmysłowić czytelnikowi, z jaką goryczą były, są i będą prowadzone dyskusje na temat Śląska. Wydaje mi się jednak, że zarówno premier George, jak i przewodniczący Gorzelik mieli naprawdę sporo racji, bo gorycz narastająca w mieszkańcach Katowic nie jest nieusprawiedliwiona. Nie chcę w tym miejscu w żadnym wypadku podburzać do nienawiści Ślązaków wobec Polaków. Nie chcę też przeprowadzać dogłębnej analizy politologicznej i historycznej, mającej wykazać rzekomą szkodliwość polskich wpływów. Byłoby to zwykłym nonsensem — tożsamość Śląska jest ściśle związana z Polską zarówno poprzez wspólną historię sięgającą średniowiecza, długotrwałe wpływy kulturowe, jak i ciągłe mieszanie się genów mieszkańców. Podobnie jest z relacjami śląsko-czeskimi lub śląsko-niemieckimi, ale od dekad bardziej związani jesteśmy właśnie z Polską. Celem tego wpisu będzie przede wszystkim wspólne pochylenie się nad krzywdami, które Katowice spotkały ze strony konkretnych osób, czy grup, a nie przeprowadzenie obiektywnej oceny. Chcę przybliżyć przyczyny tego, dlaczego mimo wspaniałego położenia geopolitycznego, Katowice zmagają się z coraz większym bezrobociem, ciągłym spadkiem liczby ludności i degenerowaniem się zabytkowych osiedli. Chciałbym, by mój tekst zmusił czytelnika do refleksji nad działaniami naszych przodków. Często bowiem wydarzenia, które będę opisywał, nie miały swoich przyczyn w decyzjach elit światowego formatu, ale ludzi działających wśród nas.

Kadr z filmu Kazimierza Kutza pt. „Sól ziemi czarnej”.

Zacznę od kwestii najstarszej, ale też najlepiej poznanej. Chodzi o powstania śląskie z lat 1919-21. Temat ten niewątpliwie należy w Katowicach do tabu i rzadko poruszany jest poza oficjalnymi uroczystościami. Jako powód wybuchu powstania podaje się najczęściej niezadowolenie rdzennie polskiej ludności z perspektywy pozostania w uciskającym ją państwie niemieckim. Od razu rozwieję wszelkie wątpliwości — takie zjawisko nigdy nie miało miejsca. Polska ludność stanowiła w Katowicach najmniejszy odsetek, a ludzie ci nie znali się na wielkiej polityce, często nie rozumiejąc tego, w co zostali wplątani. Większość stanowili Ślązacy niemieckojęzyczni i Żydzi — były to warstwy lepiej wykształcone i bogatsze, bezpośrednio decydujące o rozwoju miasta. To oni właśnie nie mieli zamiaru finansować ani powstającego państwa polskiego, ani wychudłego w wyniku wojny Cesarstwa Niemieckiego, kosztem rozwoju swojego hajmatu — małej ojczyzny. Powstanie nie miało na celu w żadnym wypadku wyzwalania ludności spod czyjegokolwiek ucisku. Gorzej wykształceni Ślązacy byli też karmieni polską propagandą obiecującą robotnikom złote góry — np. samostanowieniem się w ramach szerokiej autonomii, co oznaczało niższe podatki (materialnym dowodem na dotrzymanie obietnic miała być późniejsza budowa gmachu Sejmu Śląskiego). Co rozsądniejsi natomiast rozumieli, że po wojnie Niemcy będą musieli spłacać reparacje, a wycieńczeni wydatkami wojennymi sięgną po bogactwa Śląska, zamiast zaciskać pasa w Berlinie, czy Bawarii. Gwoli ścisłości powtórzę, że takie poglądy wyznawali nie tylko Ślązacy polskojęzyczni. Gdy jednak doszło do pierwszych starć, osobiste przekonania przestały mieć znaczenie. Katowice stały się poligonem bratobójczej walki takich samych Ślązaków, na co dzień mówiących jedynie innymi językami. Choć międzynarodowa opinia publiczna była zbulwersowana, nie podjęto konkretnych działań na rzecz zatrzymania bezsensownego rozlewu krwi. Jedynie wspomniany przeze mnie już premier George stwierdził, że:
„Byłoby hańbą, gdyby miało się Polakom pozwolić na złamanie układu pokojowego i zajęcie Górnego Śląska, a Niemcom zakazać bronić tej prowincji, która do nich należała przez dwieście lat, a przez sześćset na pewno nie była polską.”
Tą wypowiedzią zaskarbił sobie oczywiście „dozgonną wdzięczność” polskiej strony, która gotowa była zwiększyć intensywność działań wojennych. Co gorsze dla obu stron, pierwsze powstanie pozostawiło sprawę Śląska nierozstrzygniętą, rozpisano więc planowany wcześniej plebiscyt. W Katowicach oddano 85% głosów za pozostaniem miasta w Niemczech, a 15% za Polską. Pomimo takiego rozkładu głosów, społeczność polska doprowadziła jednak do wybuchu kolejnych dwóch powstań. Zamieszkująca miasto społeczność żydowska była oburzoną postawą sąsiadów zza Brynicy podsycających niepokoje w Katowicach. Na skutek zaciętej walki drużyny Wojciecha Korfantego (który był przed Wielką Wojną posłem do Reichstagu i doskonale znał plany Niemców wobec Śląska) Katowice zostały w końcu przyłączone do Polski, czy jak to wolą nazywać dzisiejsi politycy „powróciły do macierzy”. Ciekawe jaką „macierz” mają na myśli, skoro ówczesny dobrobyt Katowic był dziełem niemal wyłącznie niemieckim i żydowskim.

Józef Piłsudski w czasie pobytu w Katowicach w 1922 r., fot. z archiwum Muzeum Śląskiego.

Ślązacy szaleli jednak za charyzmatycznym marszałkiem Piłsudskim, który odwiedził Katowice w 1922 roku. Deklarację lojalności złożyli mu nawet niemieccy przemysłowcy. Jedynie społeczność żydowska patrzyła niechętnie na obecność Polaków w Katowicach, chyba słusznie z resztą. Wielu z nich na zawsze opuściło miasto, które w pocie czoła budowało. Obiecaną jednak autonomią województwo śląskie realnie mogło cieszyć się zaledwie przez cztery lata. Na ten okres przypada administracja wojewody Józefa Rymera, powstańca śląskiego, którego sprawiedliwa i tolerancyjna polityka cieszyła się poparciem także katowickich Niemców. W 1926 roku do władzy doszły jednak rządy Sanacji. Piłsudski wraz ze swoją świtą niestety okazali się wiarołomcami — odkąd na urząd wojewody został powołany Michał Grażyński, rząd otwarcie łamał prawo i ignorował wcześniejsze ustalenia zawarte z miejscową ludnością. Mimo tego, że nowy wojewoda dbał o edukację młodych Katowiczan (to z jego i inicjatywy powstały istniejące do dziś Śląskie Techniczne Zakłady Naukowe), otwarcie dyskryminował jednocześnie ludność pochodzenia niemieckiego. Grażyński próbował zlikwidować szkoły mniejszościowe, ograniczyć liczbę nabożeństw odprawianych po niemiecku oraz podsycał nastroje antysemickie. Siłą przejmował niemieckie firmy i zastępował doświadczony zarząd prosanacyjnym, często niekompetentnym. W ten sposób pozbyto się na przykład zasłużonej dla rozwoju miasta firmy Spadkobierców Gieschego — cały majątek koncernu został wyprzedany Amerykanom, którzy nie dbali o interesy pracowników. Przez kopalnie znajdujące się w granicach obecnych Katowic przeszła fala strajków. Dochodziło nawet do incydentów ulicznych i siłowej pacyfikacji coraz biedniejszych robotników (polecam obejrzeć traktujący o tych wydarzeniach film „Perła w Koronie” Kazimierza Kutza). Większość stanowisk w województwie piastowali przyjezdni spoza Śląska nieznający potrzeb miejscowej ludności. Podczas kadencji Grażyńskiego, która trwała aż 13 lat, Statut Organiczny województwa stał się prawem niemal martwym. Obietnice, które niegdyś zmobilizowały Ślązaków do wzięcia udziału w powstaniach, pozostały bez pokrycia i budziły niekryte rozczarowanie. Nic więc dziwnego, że 4 września 1939 roku, kiedy Wehrmacht wkraczał do Katowic, zbrodniczą armię mieszkańcy witali jak wyzwolicieli — wśród oklasków i wiwatów. Punkty oporu były nieliczne — zaciekle bronili się na przykład członkowie polskiego harcerstwa, którego Michał Grażyński był zagorzałym miłośnikiem.

4 września 1939 Katowiczanie witają Wehrmacht na rynku, fot. z archiwum Dziennika Zachodniego.

Działania Hitlerowców w Katowicach także nie pokryły się z oczekiwaniami ludności. W przeciwieństwie do czasów międzywojennych, teraz to Ślązacy polskiego i żydowskiego pochodzenia byli prześladowani. Zamordowano wielu byłych powstańców i zasłużonych działaczy, m.in. Emila Szramka, Karola Kornasa, Józefa Pukowca, czy Henryka Sławika. Wybawcy stali się najeźdźcami. Niszczyli dzieła sztuki, w tym pięknej architektury starych Katowic i dotkliwie karali miejscowych za używanie śląskiego dialektu, który uważano za przejaw polskiego oporu. Wiele zakładów przemysłowych, w tym hutę „Baildon” przebudowano pod kątem rozbudowy wojska, ignorując potrzeby ludności. Pod koniec wojny ze wschodu nadeszło kolejne nieszczęście - „wyzwoleńcza” Armia Czerwona podpaliła ścisłe centrum Katowic oraz zrabowała dobytek naszych kupców i rzemieślników.

Widok na rynek w pierwszych latach komunizmu w Katowicach, fot. z archiwum Krzysztofa Soidy.

Po przybyciu komunistów Katowice odżyły nieco, zwłaszcza że realny wpływ na kształt miasta przez wiele dekad miał wojewoda-wizjoner — Jerzy „Jorg” Ziętek. Nie obyło się jednak bez zapisania przez władze kilku czarnych kart historii — budżet miasta w latach 50. i 60. został prawie całkowicie zdefraudowany dwoma zmianami nazwy (najpierw w ciągu jednej nocy przemianowano Katowice na Stalinogród, a kilka lat później rychło wycofywano się z tego projektu) oraz budową kosztownej „Willi Chruszczowa”, której przywódca ZSRR nigdy nawet nie ujrzał. Agresywna eksploatacja dóbr naturalnych przez władze także odcisnęła spore piętno. W latach 70. niemal cały zabytkowy Giszowiec musiał ustąpić miejsca blokowisku zbudowanemu dla Kopalni „Staszic”, natomiast Szopienice nękała zamiatana pod dywan śmiercionośna epidemia ołowicy wywołana przez działalność huty „Szopienice”. Starych, niegdyś prężnie działających hut i kopalń nie modernizowano, a lukę w katowickiej gospodarce łatano zakładami korzystającymi z nieopłacalnych technologii sprowadzanych z zachodu. Pospiesznie realizowano często nieprzemyślane projekty nowych dzielnic — skutkowało to m.in. zawaleniem się jednego z członów bloku na Kokocińcu w latach 80.

Przykład marniejącego osiedla — ulica Morawa w Szopienicach, fot. z bloga klatka-z-osiedla.flog.pl.

Po transformacji ustrojowej okazało się, że wiele miejsc pracy nie przynosi oczekiwanych dochodów. Restrukturyzacja zakładów znacznie zmniejszyła średni dochód Katowiczan, którzy zmuszeni zostali do emigracji lub po prostu wyjazdu do innych regionów kraju. Dawne przemysłowe osiedla stały się brudnymi gettami. Jednowarstwowe działania komunistycznych władz pozostawiły bowiem przytłaczającą większość katowickiej architektury bez nadzoru konserwatora zabytków. Stare, zniszczone kamienice zaczęły być miejscem relokacji najbiedniejszych mieszkańców, którzy pozostawieni sami sobie w latach 90. zrezygnowali z działań mających na celu poprawę sytuacji materialnej. Ich dzieci często oddają się dzisiaj praktykom przestępczym. W niegdyś bogatych Bogucicach i Szopienicach kwitnie handel złomem i narkotykami. Pozostając w wątku architektury: wiele ze starych konstrukcji z Wielkiej Płyty wymaga dzisiaj kosztownych prac konserwatorskich, ponieważ ich bezpieczeństwo pozostawia wiele do życzenia. Za błędy przeszłości nie ma oczywiście komu zapłacić. Nowe inwestycje w mieście są przeprowadzane przez firmy finansujące kampanie wyborcze „bezpartyjnych” prezydentów i nie poprawiają jakości życia mieszkańców. Pod fasadą rozwoju kulturalnego Katowic kryją się w zawrotnym tempie rosnące ceny gruntów i zamykanie zakładów pracy zdewastowanych przez komunizm. Jednocześnie ciągle brakuje dobrej jakości edukacji — nie ma u nas prawie wcale szkół specjalistycznych (przyszli informatycy, czy księgowi uczą się najczęściej w sąsiednich miastach). Uniwersytet Śląski nie kształci naukowców wysokiej klasy, a nieliczne wybitne jednostki muszą prowadzić swoje badania w innych miastach, głównie w Krakowie i Warszawie. To wszystko powoduje, że brakuje wśród młodych Katowiczan ludzi, którzy mogliby podnieść z kolan gospodarkę miasta. W dobie nacisku na zielone technologie i po dekadach agresywnego wydobycia nie może być ona już dalej oparta o węgiel. Młode pokolenie znajduje więc pracę głównie w najniższym sektorze usługowym — dzięki „wspaniałej” polityce włodarzy miasta, nie brakuje bowiem u nas centrów handlowych. Obecnie jest ich w sumie siedem, czyli na każde z nich przypada tylko 40 tys. mieszkańców. Przy tak wysokich czynszach nie dziwota więc, że wyjeżdżają z Katowic wszyscy — i młodzi i starsi. Już kilka razy podkreślałem na łamach mojego bloga ten fakt: za dziesięć, góra dwadzieścia lat, nie będzie komu budować bogatego społeczeństwa Katowic. Pozostaną po nas tylko nowe budowle kosztujące miliony złotych, prawie dwuwiekowe zrujnowane zabytki i wszechobecna cisza. Jak w starym dowcipie: Niemiec, Rusek i Polak... a kim jest małpa, która zepsuła zegarek? Lepiej chyba będzie, gdy zostawię to pytanie bez odpowiedzi.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sztauwajery i bagry — śląskie Mazury

Proszę odsunąć się od krawędzi peronu

Tauzen: Tysiące mieszkań na tysiąclecie