Gawęda o imperiach z cynku i żelaza

Johann Christian Ruberg, sztygar w murckowskiej kopalni „Błogosławieństwie Emanuela” wynalazł u schyłku XVIII wieku dwa procesy technologiczne, które na zawsze zmieniły oblicze Śląska, a można powiedzieć, że nawet całej Europy. Możliwość taniego wytapiania cennego cynku z szeroko występującego ówcześnie na śląskiej ziemi galmanu (i to z pominięciem czasu koniecznego wcześniej do przeprowadzenia długotrwałego procesu studzenia komór hamującego produkcję) stała się motorem napędowym górnośląskiej eksplozji demograficznej. Cynk szeroko wykorzystywany jest do dzisiaj w produkcji amunicji, śmiało można więc założyć, że bez śląskiej infrastruktury i pomysłowości Ruberga mogłoby nigdy nie dojść do zjednoczenia Niemiec, oraz że siła armii II Rzeszy bezsprzecznie narodziła się właśnie tu — w Katowicach. To hutnictwo cynku, a nie kopalnie, zbudowało Śląsk i wzbogaciło Niemców. Powstanie zakładów wydobywających węgiel w XIX wieku było jedynie efektem ubocznym gwałtownego rozwoju przemysłu metalowego, który produkował na terenie Katowic wyroby wysokiej jakości już w średniowieczu. Wtedy jednak królowało tutaj żelazo.



Replika młota kuźniczego napędzanego kołem wodnym („hamerni”), symbol Katowic, fot. EwkaC.

W Panewnikach na terenie późniejszej huty Ida (to w jej pobliżu zbudowano kolonię Idaweiche, dzisiejszą Ligotę), nad rzeką Kłodnicą, od dawien dawna funkcjonowała kuźnica, w której produkowano żelazne panwie do produkcji pistoletów i arkebuzów (ówczesnych karabinów). Poeta Walenty Roździeński w swoim dziele „Officina Ferraria” wymienia ją w pierwszej kolejności:
„Nastały potym zaś trzy za tymi kuźnicy:
dwie naprzód blisko siebie przy rzyce Kłodnicy
Stoją, jedna jest w państwie pszczyńskim, a w bytomskim
druga — niżyj zasiadła na gruncie kochłowskim.”
Natomiast przy samym katowickim rynku, gdzie dziś znajduje się galeria BWA, już od czasów Kazimierza Wielkiego prężnie pracowała dla książąt cieszyńskich kuźnica bogucka, której zabudowania dały początek miastu. O niej poeta napisał najwięcej:
„A trzecia z nich kuźnica jest też w państwie pszczyńskim,
zbudowana na rzece Roździance w boguckim
gruncie, która prawem swym, swobodą, a lasy
ma przodek nad kuźnice ine temi czasy,

lecz była przez jakieś czary spustoszała
z przodku i tak kilka lat bez roboty stała,
aż po tym w niej skażone wszytkie kunszty ony
naprawił Jurga - kuźnik Kleparski rzeczony.

Którego był Kazimierz książę przyprowadził
Cieszyńskie z Klajneberku, a tam go osadził
na tym miejscu, jak o tym świadczy prawo jego,
na te kuźnice dane od książęcia tego.”
O późniejszych dziejach osady piszę w tekście „Hawa nagila wenismecha” poświęconemu katowickim Żydom, do którego lektury zapraszam. Natomiast najmłodszy zakład żelazny na terenie Katowic mieścił się w okolicach dzisiejszej ulicy Bednarskiej w Szopienicach. Stała tam kuźnica roździeńska, którą w roku 1600 zarządzał poeta Roździeński. Hutnik-literat pisał o niej skromnie:
„Na ostatku roździeńska kuźnica nastoła,
z tych trzech też w państwie pszczyńskim nie podlejsza boła,
która w gruncie roździeńskim na tejże też rzece,
tak jako i bogucka — zasiadła Roździance.”
Schemat przedstawiający rozkwit i upadek katowickich hut oraz mapka z 1850 roku z naniesionymi lokalizacjami zakładów, o których mowa w tekście. Grafika jest mojego autorstwa.

W 2015 roku wełnowiecka cynkownia wyleciała w powietrze. Dawna huta cynku „Hohenlohe”, najstarsza na terenie Katowic, zwana przez miejscowych „wielką trucicielką”, odeszła w zapomnienie. Prawie nikt za nią nie tęskni, mimo tego, że przez dwa wieki dawała chleb mieszkańcom Wełnowca. A raczej w teorii miała ten chleb dawać, ponieważ w dawnych czasach jedynym gwarantowanym pożywieniem hutników były kartofle z kapustą, od święta popijane mlekiem. To właśnie tutaj odbył się pierwszy górniczo-hutniczy strajk w historii Górnego Śląska. W taki właśnie sposób książęta Hohenlohe na początku XIX wieku budowali swoje cynkowe imperium. Echa ich surowej polityki biznesowej do dzisiaj widać na północy Katowic - wełnowieckie familoki należą do jednych z najbardziej zapuszczonych tego typu budowli w regionie, a ich mieszkańcy nawet obecnie borykają się z ciężkimi warunkami życia. Dwie huty wybudowane w Wełnowcu: „Hohenlohe” i „Helena” zasilane później węglem z pobliskich, także nowo powstałych kopalń „Waterloo” i „Hohenlohe”, były jednak całkowitym przeciwieństwem tego, o czym mówiłem przed chwilą — w żadnym wypadku nie czuć było od nich biedą. Pionierskie, nowoczesne zakłady stały się trzonem drugiego co do wielkości majątku na Górnym Śląsku. Huta cynku wraz z walcownią i prażalnią blendy generowały spory dochód. Wyżsi urzędnicy zarabiali tyle, że jeden z nich — inspektor Chorzela z Dębu był w stanie w 1842 roku otworzyć własną hutę, którą nazwał „Agnieszka”. Od 150 lat w tym miejscu znajduje się kolonia Agnieszki, która odrestaurowana cieszy urodą zdobień. Nie należy jednak zapominać, że i w tym miejscu mieszkańcy oraz robotnicy nie mieli lekkiego życia. Kolonię jeszcze w czasach przedwojennych otaczało pole biedaszybów, czyli licho zabezpieczonych szybów górniczych, z których ubodzy mieszkańcy nielegalnie wydobywali węgiel na sprzedaż i własne potrzeby. W tym czasie ród książęcy bogacił się i nabywał kolejne nieruchomości, w tym pola górnicze „Jerzy” w Dąbrówce Małej i „Wujek” na Brynowie. Inwestycje Hohenlohe'ów rozpoczęły rewolucję przemysłową w Katowicach, a wspomniane kopalnie zaopatrywały w paliwo także powstające konkurencyjne huty „Wiktor”, „Joanna” i „Henrietta” na Brynowie i Załężu. To pośród smrodu „wielkiej trucicielki” rozpoczęła się historia naszego miasta — nowe zakłady w centrum Katowic wyrastały jak grzyby po deszczu. Huta na Wełnowcu trafiła co prawda sto lat później do świętochłowickiego koncernu „Silesia” powoli kończąc działalność wytwórczą, a w 2001 roku ostatecznie została zamknięta, ale jeszcze na początku tego wieku jej monumentalna architektura budziła także mój podziw, a nawet lekki niepokój. Dzisiaj z dawnego blasku huty „Hohenlohe” pozostał jedynie skup złomu. Cynkowego oczywiście. No i jeszcze, jak to śpiewał zespół Pogodno, nieśmiertelna 
górniczo-hutnicza orkiestra dęta robi nam papa-rara


Huta „Hohenlohe” (późn. „Silesia”) pierwsza, a zarazem jedna z ostatnich hut na terenie Katowic — na litografii E. W. Knippla.

W czasach przedmiejskich, a konkretnie od XV wieku na terenie Katowic działał jeszcze jeden zakład przemysłu żelaznego — kuźnica załęska. Dymarki przestały pracować na Załężu już w 1650 roku, a sam zakład przerobiono na tartak. Mimo tego przeznaczenie odezwało się, kiedy do Dębu w 1801 roku przybył szkocki inżynier John Baildon. To on zaprojektował kompleks górniczo-hutniczy na Wełnowcu dla księcia Hohenlohe, a wkrótce podjął się wyzwania założenia podobnego, własnego kompleksu na pograniczu Załęża i Dębu. Tak powstały: huta „Baildon” i kopalnia węgla „Waterloo”. Pierwotnie „Baildon” zajmował się jedynie pudlingowaniem, czyli oczyszczaniem żelaza z resztek skalnych, ale wkrótce poszerzył ofertę huty. Także po śmierci inżyniera zakład radził sobie całkiem nieźle. Nowy właściciel, Wilhelm Hegenscheidt powiększył walcownię „Baildona” o cztery nowe linie produkcyjne, sprzedaż rosła w zastraszającym tempie. To on stworzył też charakterystyczny znak towarowy BHH, który do dzisiaj spotkać można jeszcze w śląskich domach. Huta przez moment przeżywała swego rodzaju kryzys, ale wkrótce dziedzictwo Baildona trafiło w ręce Oscara Caro, wrocławskiego Żyda, który zakupił cztery nowe piece o łącznej pojemności ponad 50 ton. Łącząc hutę z innymi tego typu zakładami na Górnym Śląsku stworzył ogromny koncern: Górnośląską Spółkę Akcyjną Przemysłu Żelaznego dla Górnictwa i Hutnictwa. Jak pisze Urszula Rzewiczok w książce poświęconej historii zakładu:
„Na początku XX w. w hucie zainstalowano pierwszy na Górnym Śląsku piec indukcyjny, umożliwiający produkcję stali narzędziowych, stopowych i szybkotnących. W 1906 r. rozpoczęto produkcję prętów kutych, a w 1908 r. wyrób wierteł ze stali szybkotnących. W miejscu wysuszonego stawu załęskiego wzniesiono hale produkcyjne i budynki administracyjne dla nowych wydziałów, w tym budynek dyrekcji. Dzięki tym inwestycjom i oferowanym przez zakład nowym produktom huta „Baildon” była przed I wojną światową jednym z czołowych producentów stali na Górnym Śląsku.
Po przyłączeniu do Polski Katowic „Baildon” rozwijał się nadal — poszerzano ofertę huty, a w 1929 roku połączono ją ponownie z kopalnią „Waterloo” zbudowaną przez Johna Baildona (teraz noszącą nazwę „Eminencja”). W czasie II Wojny Światowej to ten właśnie zakład budował silniki dla bombowców Junkers, które do 1942 roku władały przestworzami Europy. Niestety, gdy w 1945 roku „Śląsk wrócił do macierzy” (swoją drogą wspaniała to macierz, która kaleczy swoje dzieci) gigant naszego przemysłu zaczął powoli się sypać. Po przemianach ustrojowych w 1990 roku podjęto rozpaczliwą próbę ratowania ponad 150-letniej huty dzieląc ją na niezależne spółki, bezskutecznie jednak. Zakład ogłosił upadłość w 2001 roku. Mimo tego, na terenie dawnej huty funkcjonuje kilka mniejszych firm: Wiertła „Baildon”, czy Narzędzia-Spawalnictwo „Baildon”.

Pozostałości po jednej z największych śląskich hut — „Baildonie”, fot. Michał Bulsa.


Kuźnica Bogucka to pierwotna nazwa Katowic. To wokół tego zakładu powstawały pierwsze katowickie zabudowania: dwór Tiele-Wincklerów, karczma Fröhlicha, czy hotel „Welt”. Po tym, jak książę Hohenlohe wraz z Johnem Baildonem zaczęli katowicką rewolucję przemysłową, inny miejscowy arystokrata, książę Franz von Winckler postanowił otworzyć własny kompleks hutniczy. Tam, gdzie dzisiaj stoi dzisiaj Spodek, stały kiedyś dwie huty cynku — Franciszek i Fanny, a nieco dalej na południe na terenie kolonii Karbowa, tam, gdzie obecnie mieści się gmach sądu przy ul. Francuskiej stanęła huta Emma. Tak jak wiele innych zakładów, także i te w końcu upadły, jednak to ponad 80 lat ich obecności bezpośrednio przyczyniło się do nadania Katowicom praw miejskich. Pod wpływem tylu powstających w okolicy hut i rosnacym w siłę zakładzie Johna Baildona, także prastara kuźnica musiała zostać zmodernizowana, by utrzymać się na rynku. W 1852 roku nad stawem hutniczym wzniesiono walcownię „Marta”, która wkrótce wchłonęła całą starą manufakturę. W zakładzie pracowało wtedy około dwustu najbiedniejszych mieszkańców rodzącego się miasta, także kobiet i dzieci. Tutaj powstawały szyny, które układano na katowickich torowiskach. To ten zakład pozwolił też rozwinąć się Ligocie, Murckom, czy Janowie. Miejscowości te rozbudowały się znacznie właśnie po tym, gdy doprowadzono do nich tory kolejowe. Choć „Marta” wyłaniająca się znad tafli wody na pewno z daleka wyglądała imponująco, to jednak zatruwała pokaźnie miejskie powietrze. W latach 20. XX wieku, kiedy Katowice były już znacznie większe, niż w momencie otwierania zakładu, zdecydowano o zamknięciu starej huty. Tak zakończyło się 600 lat historii kompleksu metalurgicznego, który upadł pod ciężarem własnego dziecka. Ruiny huty straszyły mieszkańców Katowic jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku, aż w końcu zdecydowano się wyburzyć ostatnie namacalne ślady istnienia kuźnicy boguckiej. Działka, na której znajdowała się „Marta” stała się placem budowy betonowego mieszkalnego molocha, który zyskał miano „Superjednostki”. Pocztówka, którą czytelnik może zobaczyć poniżej (a także wiele innych pamiątek po starej hucie), znajduje się obecnie zaledwie kilkaset metrów od miejsca, które przedstawia — w Muzeum Śląskim.

Huta „Marta” nad stawem hutniczym, jednym z dwóch istniejących wtedy na Rawie naturalnych zbiorników. Aleją po lewej biegnie obecnie tunel Drogowej Trasy Średnicowej, fot. z archiwum Muzeum Śląskiego.


Na fali urbanizacji Katowic pięć lat po otwarciu „Marty” spółka założona przez kilku drobnych kupców otworzyła własną hutę „Jakub”. Było to w miejscu, gdzie dziś znajdują się budki z kebabami na rogu ulic Stawowej i Mickiewicza. Prawa rynku i napierająca z każdej strony infrastruktura miasta nie pozwoliły przetrwać hucie. „Jakuba” włączono w skład powstałej w latach 70. XIX wieku na Zawodziu huty „Ren” i wkrótce zlikwidowano stare piece. Od tej pory konglomerat funkcjonuje pod nazwą „Ferrum” i jest jedyną nieprzerwanie działającą do dziś hutą na terenie miasta Katowice. Od tego momentu „Ferrum” specjalizuje się w wyrobie rur i konstrukcji spawanych, realizując zlecenia z całego świata. Zawodziańskie produkty na początku XX wieku były eksportowane nawet do Ameryki Południowej, niewykluczone więc, że katowicka stal znajduje się obecnie w naprawdę odległych rejonach globu. Wkrótce jednak zakład... zbankrutował z powodu coraz częstszych strajków robotniczych. Rządy sanacyjne zainwestowały jednak spore ilości pieniędzy w uratowanie huty — był to chyba jedyny przypadek w historii miasta, w którym polskiemu rządowi udało się wskrzesić upadający zakład. Owocami tego posunięcia „Ferrum” cieszy się do dziś — w latach powojennych huta przeszła gruntowną modernizację, przejęła budynki likwidowanej wtedy sąsiadki — huty cynku „Kunegunda”, a w 1996 trafiła na giełdę. Obecnie zakład znowu przynosi zyski przeżywając drugą młodość, a jego architektura obfituje w wiele zabytków, które niestety nie są udostępniane zwiedzającym.

Ostatnia funkcjonująca dziś w Katowicach huta „Ferrum” w czasach swej świetności, fot. Marcin Cholewa.

Na koniec zostawiłem zakład, który jest książkowym przykładem tego, co działo się przez wieki z katowickim przemysłem. Potężny kombinat metalurgiczny, przez pewien czas najnowocześniejszy na świecie, przerabiał w okresie rozkwitu nawet metale szlachetne dając surowca miejscowym jubilerom. Jednocześnie huta „Szopienice”, bo to o niej mowa, truła latami okolicznych mieszkańców wyziewami, w których skład wchodziło pół tablicy Mendelejewa. Dzieci chorowały na zatrucie ołowiem i innymi metalami ciężkimi, przez co do wyburzenia przeznaczano całe osiedla. Ogromny zakład ugiął się w końcu pod własnym ciężarem i zbankrutował, gdyż z Szopienic uciekła swego czasu większość załogi huty, zwalniając miejsca niewykwalifikowanym robotnikom z nizin społecznych. Zatruta dzielnica, która niegdyś była motorem napędowym rozwoju całego regionu dziś pustoszeje i marnieje przy akompaniamencie rozbijanych butelek. O samych Szopienicach pisałem już wielokrotnie, więc tym razem skupię się na zakładach, które się tu znajdowały i mrocznej historii, którą kryją. Zaczęło się od huty cynku „Wilhelmina” i huty żelaza „Dytryk” - to one były pierwszymi zakładami przemysłowymi w tej części Katowic. Założone w 1834 i 1836 roku przez Spadkobierców Gieschego, stały się katalizatorem urbanizacji wiejskich wtedy osad: Szopienic, Roździenia i Dąbrówki Małej. Sam „Dytryk” bazował na osiągnięciach starej kuźnicy poety Roździeńskiego, choć znajdował się bardziej na północny wschód od dawnej manufaktury. W tym samym czasie w Dąbrówce powstawała huta „Norma”, która w 1881 roku została przejęta przez Spadkobierców. Firma zdążyła przez te 40 lat znacznie pomnożyć swój majątek. Nieco bardziej na południe, w sąsiednim Janowie funkcjonowała też huta „Arnold” - i ona ugięła się pod naciskiem ze strony większego konkurenta, a teren, na którym się znajdowała posłużył Spadkobiercom za pole rezerwy węglowej (odsyłam tu do mojej serii na temat firmy Spadkobierców Gieschego). W Szopienicach wyrastały więc nowe inwestycje. Tak powstały huty „Recke”, „Walter-Croneck”, „Bernhardi” i „Uthemann”. Każda z nich zajmowała się produkcją wyrobów z innego surowca, każda była też tamtym czasie najnowocześniejszym zakładem swojego typu. Wkrótce mosiężny „Uthemann” wchłonął „Wilhelminę”, a cynkowy „Bernhardi” doprowadził do upadku starszą sąsiadkę, przestarzałą „Normę”. Kompleks Spadkobierców z pompą wchodził w nowy wiek — to właśnie wtedy huta „Walter-Croneck” zajęła się przetopem srebra, ołowiu i kadmu rozpoczynając powolne trucie Szopieniczan. Po prawdzie nie wiadomo do końca co dokładnie przetwarzały te zakłady później, w połowie XX wieku — w rejonach dawnej huty zarejestrowano taką różnorodność rakotwórczych związków, że nie starczyłoby mi miejsca w tym artykule na przytoczenie wszystkich skomplikowanych nazw. W pobliżu huty „Recke” Spadkobiercy wznieśli też potężną walcownię cynku, która dziś — uporządkowana i odrestaurowana — stanowi siedzibę unikatowego muzeum hutnictwa pełnego pięknych zabytkowych maszyn i wyrobów dawnego kombinatu. Po dojściu do władzy komunistów wszystko zaczęło się jednak sypać. Rządy Gomułki zatrzymały rozwój zakładów, a wymuszone oszczędności uniemożliwiły nowe inwestycje. W 1972 zunifikowano szopienickie zakłady pod nazwą Huta Metali Nieżelaznych „Szopienice” i podjęto decyzję o restauracji starego kombinatu. Oczywiście nadal nikt nie zważał na zatrucie środowiska — na kominach zainstalowano jedynie prowizoryczne filtry, które tak naprawdę były atrapami. Warunki sanitarne w familokach także pozostały kiepskie — na jedno piętro przypadała zwykle jedna umywalka, a pranie robiono wspólnie, mieszając ubrania robocze mężczyzn z dziecięcą bielizną, powszechnie spożywano warzywa wyhodowane na skażonej glebie.

Nie minął rok — do miejscowej lekarki, Jolanty Wadowskiej-Król zaczęli zgłaszać się rodzice skarżących się na objawy typowe dla ołowicy dzieci. Lokalne władze uniemożliwiały jednak postawienie diagnoz i rozpoczęcie leczenia. Nawet urzędy pocztowe blokowały powiadamianie rodzin o wynikach badań. Lek. Wadowska-Król sama, po kryjomu, przebadała 5000 dzieci w 3 miesiące, a w roznoszeniu wyników pomagała jej — także potajemnie — pielęgniarka Wiesława Wilczek. Wskutek tego 2000 dzieci zostało wysłanych do sanatoriów — powody podawano przeróżne, ponieważ za hasło „ołowica” groziłby lekarce areszt. W końcu udało się — skażone familoki wyburzono dzięki wstawiennictwu ówczesnego dyrektora do spraw pracowniczych HMN „Szopienice”, poszkodowane rodziny mieszkają do dziś w blokach przy ul. Morawa, a dawny truciciel „Walter-Croneck” został zrównany z ziemią. Na jego miejscu znajdują się dziś magazyny. Wraz z nadejściem nowego tysiąclecia stara huta w końcu splajtowała, część jej majątku znajduje się dziś w rękach prywatnych inwestorów. Lek. Wadowska-Król została przez kolegów zachęcona w latach 80. do napisania doktoratu na temat tego, co zobaczyła w swojej dzielnicy. Praca naukowa została jednak zablokowana przez ówczesnych rządzących, a cudowna lekarka musiała pożegnać się z karierą naukową. Na podstawie jej tytanicznej pracy wielu młodych studentów napisało własne doktoraty, ale to Wadowska-Król jest dzisiaj nazywana przez miejscowych „Matką Boską Szopienicką” i została uhonorowana w 2017 roku medalem za obronę praw człowieka i honorowym obywatelstwem Katowic.

Muzeum Walcownia Cynku, dawniej teren huty w Szopienicach, fot. Polar123.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sztauwajery i bagry — śląskie Mazury

Proszę odsunąć się od krawędzi peronu

Brama, która zagina czasoprzestrzeń