O czym szepczą nasze mury?


Począwszy od kultury ludzi paleolitu, którzy zamieszkiwali jaskinię w Lascaux, poprzez śródziemnomorskie potęgi Greków i Rzymian, a skończywszy na nowożytnych mocarstwach, cywilizacja zachodnia nie mogła obejść się bez zdobienia murów malowidłami. Freski Michała Anioła, czy Leonarda da Vinci, należą przecież do klasyki sztuki europejskiej. Wszak któż nie słyszał nigdy o „Stworzeniu Adama”, czy „Ostatniej wieczerzy”? W czasach późniejszych większość architektów odchodziła mimo wszystko od kosztownych malunków, zastępując je w swoich projektach prostymi mozaikami, sztukaterią i modną wówczas płaskorzeźbą. Z czasem zaczęto poszukiwać coraz surowszych form. Tak nasza cywilizacja doczekała się do bólu prostych betonowych kolosów. Modne jeszcze przed wojną blokowiska w ciągu kilku dekad stały się miejscami pełnymi społecznych wyrzutków niemogących liczyć na godne warunki życia. Młodzi ludzie, nierzadko pozbawieni pracy, ale nie ambicji, stworzyli całkiem nową kulturę, która wskrzesiła fresk, przenosząc go do podziemi. W latach 70. XX wieku w nowojorskim getcie — na Bronksie — powstał hip-hop.

„Dzisiaj każdy tancerz chce czuć perfekcyjny bit!
Za pan brat ze śmiercią — chcemy perfekcyjny bit!
Wielki Zulu Naród znalazł perfekcyjny bit!
Afrika Bambaataa ma już perfekcyjny bit!”


Subkultura ta według Afriki Bambaataa'y, prekursora nurtu, łączy w sobie cztery sposoby artystycznego wyrażania siebie: rap, taniec zwany break dance, turnatblism (miksowanie muzyki za pomocą gramofonów) i sztukę uliczną (głównie graffiti). O ile pierwsze trzy elementy błyskawicznie przedarły się do popkultury za sprawą środków masowego przekazu, tak graffiti ze względu na swój często nielegalny charakter, powszechnie było uważane za przejaw wandalizmu — siłę niszczącą, nie tworzącą. Nic więc dziwnego, że grupy grafficiarzy działające na całym świecie, także w Katowicach, nie miały łatwego startu. Brak możliwości legalnego spełniania niszowej pasji spowodował, że ówcześni pionierzy europejskiego street artu do dzisiaj nie wychodzą z podziemia.


Franek Mysza i Zbigniew Kot przy pracy, a poniżej Szwedzki, który woli pozostać incognito, fot. z archiwum strony ekosystem.org.


Założona w 2004 roku Team 0700 była właśnie jedną z takich grup. Artyści Zbigniew Kot i Szwedzki posługują się imionami postaci, które malują — do dzisiaj nie używają w przestrzeni publicznej swoich prawdziwych nazwisk. Grupa od samego początku działa na terenie całej konurbacji górnośląskiej. Do ekipy szybko dołączyli jeszcze Franek Mysza i Danuta Kuna (znana szerzej w Warszawie). W internecie dostępny jest klip, na którym artyści z perspektywy pierwszej osoby „znaczą teren” w ścisłym centrum Katowic i pytają przypadkowych przechodniów o zdanie na temat street artu. W tamtych czasach świadomość przeciętnego kowalskiego na temat graffiti ograniczała się do utożsamiania ulicznej sztuki z „bazgrołami”, czyli niechlujnymi tagami kibiców. Team 0700, mimo ciężkiego startu, zyskiwał jednak na popularności, i to nie tylko na Górnym Śląsku. Sympatyczne i kolorowe postacie: wyluzowany i dowcipny Szwedzki, lekko psychodeliczny Franek Mysza, którego podobiznę czytelnik może znaleźć nawet w Kairze, oraz przesłodki Zbigniew Kot, stały się wizytówką Katowic. Uznanie wobec pomysłu zamalowywania szarych murów kolorowymi, kreskówkowymi grafikami, wyrażał nawet mój dziadek słynący w rodzinie z tradycjonalistycznego podejścia do wielu spraw. Mówię o tym nieprzypadkowo — aprobata graffiti wygłoszona przez zagorzałego przeciwnika „kołocza z wusztym” (pizzy) to nie byle jaka aprobata. Tymczasem sami zainteresowani wydają się pozostawać nieświadomi swojej popularności. Szwedzki w niedawnym wywiadzie dla gazety NaszeMiasto wypowiadał się nader skromnie:


„Przede wszystkim jako bohater fikcyjny, jestem fikcyjny. Istnieję, kiedy chcę i znikam, kiedy być nie chcę. Jako klasyczny przypadek narcyza, postanowiłem malować tylko siebie. Lubię sobie później w domu patrzeć na fotki siebie na ścianach i często przy tym zużywać tony chusteczek higienicznych. Przyznaję jednak, że kiedy kładę na ścianę pierwsze kreski i nie wiadomo co maluję, zdarza się, że obawiam się posądzenia o wandalizm. Pod koniec, kiedy praca jest już gotowa, jeśli już jakiś świadek się pojawi, za plecami słyszę jedynie propsy, brawa i piski dziewczyn.”


W 2007 roku okazało się, że Franek Mysza, to tak naprawdę Łukasz Zasadni — chłopak z Rudy Śląskiej, który właśnie w tymże roku wraz z ojcem założył pierwszą w Polsce firmę zajmującą się graffiti zawodowo. Na stronie internetowej nietak.eu czytelnik może znaleźć komercyjne projekty Franka Myszy, który jak sam mówi, podejmie się nawet najtrudniejszego zlecenia.


Bogucicki mural w tunelu pod al. Walentego Roździeńskiego w Katowicach, fot. magazyn F5.


Otwartość Katowic na sztukę uliczną została udowodniona przez władze miasta w 2011 roku. Wtedy to odbyła się pierwsza edycja imprezy Katowice Street Art Festival. W ramach inauguracji wydarzenia Team 0700 stworzył mural obejmujący powierzchnią niemal cały tunel łączący os. Roździeńskiego z Bogucicami. Przejście to jest swoistą bramą historycznych Katowic. To właśnie tędy pierwsi górnicy KWK „Ferdynand” chodzili codziennie do pracy. Mural przedstawia dwie ikony Bogucic — himalaistę Jerzego Kukuczkę i rapera Piotra „Magika” Łuszcza. Kolejny raz grupa śląskich artystów udowodniła, że jest możliwe zatarcie przepaści międzypokoleniowej. Malarze tak wiernie oddali sylwetki postaci, że malowidła zachwycają mieszkańców Bogucic w każdym wieku — nawet tych, którzy nie uznają Magika za wartościowe źródło inspiracji. Tuż po oddaniu tunelu, w ramach festiwalu przeprowadzano warsztaty graffiti dla młodzieży i starano się uświadomić mieszkańców Katowic na temat wartości street artu. Druga edycja festiwalu zdobyła już międzynarodowy rozgłos, postanowiono więc o przekształceniu wydarzenia w światowy konkurs artystyczny. Dzięki temu od 2013 roku możemy w Katowicach podziwiać prace artystów znanych na całym globie. Co prawda do miasta nie zawitał jeszcze Banksy, żywa legenda street artu, ale za to Katowice zyskały wiele wspaniałych murali (trzy z nich pojawiły się w poprzednim poście o kolei). By pokazać je wszystkie, musiałbym wstawić tu na prawdę dużo zdjęć, co mija się z celem. Największe wrażenie robi bowiem przypadkowe spotkanie ze sztuką.

Dzieła stworzone w czasie trwania kolejnych edycji festiwalu Katowice Street Art. Od góry, od lewej, zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, murale „Don't think” na Brynowie, autor: Peter Fuss z Gdańska; „On - Off” na Wełnowcu, autor: Escif z Walencji; „Misz Masz” w centrum Katowic, autor: Spaz z Mikołowa „Smetiště” na Załężu, autor: Michal Škapa z Pragi. Fot. Antek w Podróży.


Opowiadając o sztuce ulicznej na prawdę wysokiej klasy, grzechem byłoby nie wspomnieć o artystce, która urodziła się w naszym mieście. Mowa o Monie Tusz wychowanej wśród kominów, łąk i torów kolejowych północnych dzielnic Katowic. Wszechstronnie uzdolniona absolwentka katowickiej ASP od dwunastu lat aktywnie uczestniczy w organizacji różnych imprez kulturalnych w naszym mieście. Jest artystką wszechstronną — w kręgach jej zainteresowań znajduje się m.in. fotoreportaż społeczny, rzeźba, mozaika, czy scenografia. Jeżeli chodzi o street art, Mona Tusz specjalizuje się w dużym formacie, jednak nie daje się ograniczać konwencjom. Jak sama mówi, jej ulubioną techniką jest „tuszex-kropex”. Artystka jest miłośniczką postindustrialnych przestrzeni. Jej świat pełny jest poskręcanych korzonków, zieleni, biologicznych faktur i tajemniczych stworków. W poszukiwaniu inspiracji często wybiera się w zapomniane przez ludzi rejony. Jej dzieła czytelnik może więc podziwiać zarówno na reprezentacyjnych budynkach Katowic, takich jak gmach Urzędu Miasta, jak i starych wiaduktach, elewacjach oficyn, czy nawet we wnętrzach całkiem opuszczonych budynków. Mona Tusz przekracza nie tylko granice różnych rejonów sztuki. Dużo jej prac możemy znaleźć także poza granicami Górnego Śląska, na przykład w Łodzi, gdzie zrealizowała już kilka dużych projektów.

Moje ulubione murale Mony Tusz - „8 mil na północ”, „Wieprzki na Podgrubie”, „Cóż to za królestwo” oraz „[...], dzbanie” (dokładne brzmienie ostatniego tytułu jeszcze nie jest znane autorce), fot. Mona Tusz.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sztauwajery i bagry — śląskie Mazury

Proszę odsunąć się od krawędzi peronu

Brama, która zagina czasoprzestrzeń