Wieś pośrodku metropolii


W wielkiej Polsce panuje przekonanie, iż Katowice węglem stoją. Mimo że media powiadamiają o kolejnych zamykanych kopalniach, a w czasie transmisji Tour de Pologne z ekranów bije zieleń naszych trawników, skwerów i parków, stereotypowi czarnego Śląska nie widzi się jeszcze umierać. Katowicki przemysł ciężki jest praktycznie martwy. Nie istnieją już kopalnie „Wieczorek”, „Katowice” i „Kleofas”, z mapy zniknęły też huty „Baildon”, „Silesia” i „Szopienice”. Naturalny proces zielenienia się miasta wspomagany jest ochoczo przez jego władze, którym od lat na wizerunku zależy bardziej, niż na mieszkańcach. Na szczęście akurat w tym wypadku Katowiczanie korzystają na tym — oddalony o 80 kilometrów Kraków ma się bowiem pod tym względem znacznie gorzej. Wystarczy spojrzeć na alerty o stanie powietrza — nasze, choć niestety wcale nie świecą przykładem, na tle miasta królów wypadają całkiem nieźle. Zieleń i swojskość Katowic nie jest jednak taka oczywista, a z perspektywy turysty często wręcz niezauważalna. Podobnie z resztą jest z Krakowem — oba miasta posiadają przecież na swoich rubieżach rozległe tereny zielone i niedawno wcielone wioski. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że tego typu miejsca znajdują się w granicach wielu wielkich miast. Wspomniany Kraków ma Sidzinę, Poznań ma Biedrusko, a Szczecin - Żydowce. Trzeba jednak pamiętać, że miejscowości te są centrami aglomeracji i co się z tym wiąże, nie otaczają ich inne miasta podobnej wielkości, a znacznie mniejsze ośrodki. Katowice znajdują się natomiast w centrum ponad dwumilionowej konurbacji, na którą składa się 19 dużych miast. Turysta z Poznania, czy Warszawy znalazłszy się na katowickim rynku, nie uwierzyłby zapewne, że kilka kilometrów dalej, tuż przed granicą miejscowości, Katowiczanie od lat zajmują się pszczelarstwem, hodują konie, a nawet produkują metodami chałupniczymi lokalne wino.

Wiejski krajobraz katowickiego Zarzecza, fot. Adrian Tync.


A tak właśnie dzieje się w naszym wielkim, rzekomo brudnym i mocno uprzemysłowionym mieście. Każdy mieszkaniec Katowic zdaje sobie sprawę z istnienia cichych i spokojnych dzielnic południowych: Zarzecza, Podlesia i Zaopusty. Okoliczne rejony Piotrowic i Kostuchny (u których schyłek półwiejskiej ery sam pamiętam) są obecnie miejscem inwestycji dla budownictwa szeregowego, proces zagęszczania się zabudowy trwa jednak dopiero kilkanaście lat. W średniowieczu na terenie dzielnic znajdowała się wieś Uniczowy, której charakter do dzisiaj czuć dobrze w tym rejonie. Wiejskie dzielnice położone są nad rzeką Mleczną i kilkoma mniejszymi potokami, które zaopatrują od wieków miejscowe gospodarstwa. Część mieszkańców do dziś trudni się uprawą roli i hodowlą zwierząt: bydła, trzody chlewnej, czy drobiu. Wiele ulic Zarzecza, Podlesia i Zaopusty to de facto nieutwardzone drogi gruntowe, nieprzypominające niczym miejskich promenad. Gdzieniegdzie natrafić można nawet na zabytkową zabudowę z XIX wieku — nadwyrężoną zębem czasu, lecz nadal uroczą. Miejscowi wykorzystują potencjał miejskiej wsi — powstają gospody i restauracje o wyraźnie swojskim klimacie. Czytelnik powinien mieć przede wszystkim na uwadze fakt, że miejsca, o których mówię, znajdują się około pół godziny marszu od wielkich blokowisk Piotrowic i Tychów oraz są doskonale skomunikowane przez autobusy z centrami miast. Biegnie przez nie też linia kolejowa łącząca Bielsko-Białą z Białymstokiem. Podlesie, Zarzecze i Zaopusta nadal czarują jednak swoim sielskim charakterem. Ciężko było mi niestety znaleźć dokładne informacje na temat tego, co do zaoferowania mają łany południowych dzielnic, aczkolwiek jestem przekonany, że kryją przed nami niejedną tajemnicę. 



Wiejskie tereny Szopienic między ulicami Brynicy i Siewną. W oddali widać wolno pasące się konie.


Pisałem już o szopienickich kopalniach i hutach, pisałem też o szopienickich bagrach. Ani razu nie pisałem jednak o szopienickiej... kukurydzy. Oczywiście, ze względu na przemysłową przeszłość dzielnicy nie ma mowy o żadnym produkcie eksportowym, lecz pola kukurydzy w Szopienicach istnieją, a powód ich obecności, ze względu na charakter tej części Katowic, nie jest tak oczywisty. Położone na wzgórzu ulice Siewna i Brynicy, zważywszy na niepowodzenia miejscowego górnictwa, nie mogły zerwać z rolniczą przeszłością Roździenia. Przeciwnie — choć z wysokości widać jak na dłoni upadły obecnie lokalny przemysł, niektórzy mieszkańcy do dziś chowają w małych zagródkach świnie, kozy i konie. Choć licha i mocno zdegradowana antropogenicznie, ziemia Szopienic dostarcza gospodarzom paszy dla zwierząt. Pola ciągną się prawie kilometr, muskając miedzą las na Borkach. Przyznam, że jako dziecko zdarzało mi się czasem podjeść miejscową kukurydzę — zaręczam, że kruchością i smakiem nie odbiega ona mocno od sklepowej. Ze zwierzętami tu hodowanymi można natomiast nawiązać bezpośredni kontakt, gdyż właściciele bez obaw wypuszczają czasami swój inwentarz na otwartą przestrzeń. 



Ośrodek „Padok” goszczący sąsiadów — malarzy z Grupy Janowskiej, fot. z archiwum serwisu padok.net.


Nie bez kozery katowicka część Janowa zwie się potocznie Janowem Wiejskim. I tutaj bowiem można, choć na chwilę, uciec od miejskiego zgiełku. Dzielnica odarta niemal całkowicie z sielskiej przeszłości może jednak nadal ugościć czytelnika dobrodziejstwami małych miejscowości. Wciśnięta pomiędzy postprzemysłowe zabudowania Nikiszowca i Mysłowic cieszy miejscowych odrobiną natury. Wspominałem już tutaj o wypoczynkowej infrastrukturze „Boliny”, przemilczałem jednak obecność ośrodka hipoterapeutycznego „Padok”. Stadnina ta została założona w 2001 roku przez Michała Stogniewa. Początkowo w swojej ofercie miała jedynie usługi terapeutyczne, w miarę jednak jak rosło lokalne zapotrzebowanie, janowskie konie zaczęły serwować także inne atrakcje. Obecnie „Padok” organizuje też rajdy konne, a prywatny klient może wykupić tu lekcje jazdy, także po okolicznych leśnych ścieżkach. Teren obiektu udostępniany jest na czas licznych wydarzeń promujących janowski folklor, czy warsztatów zajęciowych. Ośrodek chętnie bierze również udział w organizacji kuligów i innych imprez okolicznościowych. Był i jest nadal często nagradzany za swoją wszechstronną działalność. „Padok” bardzo dobrze skomunikowany jest też z resztą miasta — autobus linii 109 łączy stadninę bezpośrednio niemal ze ścisłym centrum Katowic.

hgghf


Róg ulic Wesołowskiej i Działkowej. M.in. tam można natrafić na giszowieckie pszczelarstwo.


Giszowiec projektowany był tak, by jak najmocniej przypominać śląską wieś, przy jednoczesnym zachowaniu funkcjonalności górniczego osiedla. Dzielnica przez dekady obfitowała w kwietniki i klomby, a mieszkańcy w czasie wolnym chętnie pielęgnowali swoje ogródki. Po transformacji tego miejsca w latach 70. XX wieku i brutalnym wyburzeniu większości domków wydaje się, że Giszowiec nabrał nieco bledszych barw. Ciężko przecież wśród blokowisk o wiejski klimat nieprawdaż? Otóż nie do końca. Spacerując po Giszowcu, gdzieniegdzie można natknąć się na ule. Te zaobserwowane przeze mnie znajdują się na terenie posesji zlokalizowanych przy ulicach Wesołowskiej i Kwiatowej, ale możliwe, że miejsc tych jest więcej. Ze względu na obecność na osiedlu wielu gatunków drzew i krzewów pszczoły, które hodują mieszkańcy, są w stanie w niewielkich ilościach produkować miód naprawdę dobrej jakości. Powiedzieć, że dzielnica ta obfituje w pszczelarzy, byłoby oczywiście sporym nadużyciem. Jeszcze raz jednak podkreślę, że w tym przypadku nie mamy do czynienia z produkcją wiejskich wyrobów na terenie oddalonym od większych osiedli (czy nawet w obrębie ogródków działkowych). Wręcz przeciwnie — odbywa się to w samym sercu blokowiska położonego w centrum ponad dwumilionowej konurbacji. 



Winnica „Katowice” w Murckach, fot. z archiwum serwisu jedzjedz.pl.


O legendzie związanej z murckowską Siągarnią opowiadałem już kiedyś. Wspomniałem także, że obecnie w miejscu niegdyś owianym tiulem tajemnicy znajduje się gospodarstwo państwa Jaskółów. „Winna Zagroda”, podobnie jak pozostałe wspaniałe lokacje opisywane przeze mnie dzisiaj, mieściła się tylko kilkanaście kilometrów od centrum Katowic, a od najbliższych rozległych blokowisk dzieli ją jeszcze mniejsza odległość. Dzisiaj, ze względu na zbyt duże koszta, działalność państwa Jaskółów została ograniczona jedynie do produkcji wina. Winnica nosi teraz dumną nazwę „Katowice”, a w jej logo dostrzec możemy... betonowy kielich z katowickiego dworca. Państwo Jaskółowie wytwarzają w swoim domu doskonałe, nagradzane na konkursach wino, które do niedawna można było degustować w towarzystwie wiejskiego koziego sera. Niezwykłe połączenie winnicy z koziarnią nie było jednak w żadnym wypadku przypadkowe. Jak twierdzi właściciel, był to obieg zamknięty, gdyż kozy żywiąc się także winoroślą, sprawiały, że ser nabierał specyficznego, niepowtarzalnego aromatu. Ten zaś idealnie komponował się ze smakiem tutejszego wina. W „Winnej Zagrodzie” można było też spotkać kury, psy, koty, oraz magnalice — rzadką rasę świń, które zdecydowanie przedkładały zielone pastwisko nad lichy chlewik. Gospodarze wierni są tradycyjnej szkole pozyskiwania surowców do produkcji swoich wyrobów — nie ma mowy o powiększaniu inwentarza do skali masowej, co wiązałoby się z mechanicznym dojeniem, czy zbieraniem gron. Każde zwierzę może także liczyć na indywidualne traktowanie i czułość ze strony właścicieli, którzy chętnie uczyli zainteresowanych swojego fachu na organizowanych przez siebie warsztatach. Jaskółowie hojnie gościli także strudzonych podróżnych, dla których, oprócz apartamentu, przygotowana mogła być też sesja w tradycyjnej rosyjskiej saunie. Ze względu na lokalny charakter działalności, produkty państwa Jaskółów nigdy nie znajdą się na półkach dyskontów — jest ich zwyczajnie za mało. Są one za to dostępne w ich prywatnym sklepiku. A może to i lepiej? Dzięki temu i w tym miejscu klimat wiejskiej strony Katowic może być zachowany.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sztauwajery i bagry — śląskie Mazury

Proszę odsunąć się od krawędzi peronu

Brama, która zagina czasoprzestrzeń